Archiwum | Marzec, 2011

Dzień jak co dzień w Muang Ngoi Neua

30 Mar

Siedzę sobie na tarasie lokalnej restauracyjki i obserwuję maleńką przystań w Muang Ngoi Neua. Rzeka Nam Ou ciągnie się przez 448 km od prowincji Phongsali na północy aż po Luang Prabang, a wokół niej toczy się życie wielu wiosek. Z góry widok jest niesamowity. Jest wpół do czwartej i nadszedł czas wielkiej komunalnej kąpieli. Z góry wioski powoli zaczynają się schodzić ludzie, aby dokonać codziennych ablucji. Do rzeki ściągają młodzi i starzy, mężczyźni, kobiety, dzieci i bawoły. Wszyscy (no może oprócz bawołów) w rękach dzierżą nieodzowne koszyczki z kosmetykami i wszelkimi akcesoriami kąpielowymi. Kobiety w sarongach i mężczyźni w slipkach mydlą się, szorują i płuczą. Dzieci radośnie poddają się zabiegom rodziców, albo radzą sobie same beztrosko pluskając się w czystej wodzie. Parskają i prychają, gonią się, skaczą z lin poprzywieszanych do drzew przy brzegu, dają się ponieść prądowi rzeki. Nieopodal starsza kobieta bez ceregieli rozbiera się i oczom wszystkich ukazują się jej wyniszczone czasem piersi. Nikogo oprócz mnie ten widok nie dziwi, obok flirtują ze sobą nastolatki, przepływa łódką jakiś mężczyzna. Po kąpieli kobiety niezwykle sprawnie przebierają się w świeże sarongi i stopniowo od ceremonii mycia się wszyscy przechodzą do prania przyniesionych ze sobą rzeczy. Mężczyźni i chłopcy w każdym wieku albo opatulają się w wielkie ręczniki i zbierają do odejścia, albo rozebrani, z uśmiechem na ustach, kładą się na zasłużony po tym ogromnym wysiłku higienicznym odpoczynek na jednej z przycumowanych łódek. W międzyczasie ktoś płucze w rzece sałatę, którą zapewne spożyję dziś na obiad. Parę metrów dalej jakiś facet próbuje namówić do wejścia do wody opornego bawoła i w końcu mu się udaje. Mniej więcej dziesięcioletni chłopiec kucając w skupieniu myje naczynia, a inny nieopodal załatwia swą fizjologoczna potrzebę wprost do tej samej rzeki. Umięśnieni mężczyźni naprawiają swoje łódki, wylewają z nich wodę, wbijają jakieś niewidoczne dla mnie z góry gwoździe. Po lewej tata z synkiem czyszczą sieci, uderzając w nie mocno czymś w stylu pejcza. Wzdłuż brzegu biegają małe ćwierkające (gdaczące?) kurczaki, czarna maciora z grupką nieporadnych pociech ryje w ziemi w poszukiwaniu czegoś do pochłonięcia, psy drapią się zapamiętale, a koty leniwie przechadzają się. Do brzegu cały czas przypływają obładowane rozmaitymi towarami długie wąskie łódki, które szybko i sprawnie zostają wyładowane przez pojawiającą się nie wiadomo skąd siłę roboczą. Wielkie i ciężkie pakunki noszone są także przez kobiety i dzieci, które rączki od toreb zakładają sobie na czoło i chwiejąc się pod ich ciężarem sprawnie balansują na stromej drodze z i do wioski. Wszyscy są uśmiechnięci, panuje atmosfera ogólnej błogości i przyjemnego marazmu, która i mi się udziela. Od trzech godzin siedzę nad jedną Lao coffee i nawet nie zauważyłam upływu czasu. Na moich stopach zauważam przeciągającego się kota o lekko zamglonym wzroku. Jest rudy i mięciutki. Patrzy na mnie, jakby nie wiedział o co mi chodzi, bo on tu już sobie przecież leży w spokoju od paru godzin. Pada deszcz, ale nikomu to nie przeszkadza. Słychać tylko roześmiane głosy i plusk wody. Nikomu się nigdzie nie spieszy. Od godziny próbuję zapłacić za kawę, ale właściciel gdzieś sobie poszedł i wygląda na to, że ma w nosie moje 5000 kipów.

Muang Ngoi Neua ma tylko 800 mieszkańców i jest prawdziwą laotańską wioską przy rzece Nam Ou. Jeszcze w latach siedemdziesiątych ktoś wpadł na pomysł, że jakby tak otworzyć tu kilka guesthousów i restauracji z menu po angielsku, to może można by żyć z turystyki. Miał rację. Jest tu tak pięknie, że każdy, kto raz tu przyjedzie od razu zakocha się w tym miejscu. Pokryte dżunglą góry i spokojnie płynąca urokliwa rzeka sprawiają, że zwalniasz, chociaż wcale tego nie planowałeś.

Mieszkańcy wioski wpuścili białych do swojego świata i dają się im oglądać w swojej codzienności. Żyją jakby nigdy nic, ani się nie afiszują, ani nie krępują. Myją się i piorą w rzece, o świcie płyną na targ i kupują to, czego im brakuje na miejscu. Są sobą, chociaż żyją z tego, że goszczą i karmią zagranicznych turystów. Nie ma tu efektu zoo, biali czyli falang bezboleśnie współistnieją z lokalnymi. Nikt nikogo nie wytyka palcami, chociaż czasem trzeba po prostu przymknąć oko na bycie fotografowanym w trakcie popołudniowej toalety. Odmeldowuję się, bo za chwilę w wiosce na trzy godziny włączają prąd. Czas naładować baterie do aparatu. [-a.]

Dni na rzece Nam Ou

27 Mar

Ta inna strona Laotańczyków

26 Mar

Jeszcze w Luang Namtha dane nam było ujrzeć nową dla nas, imprezową stronę Laotańczyków.

Po pierwsze, na nocnym targu z jedzeniem, na który chodziliśmy na kolacje, pewnego wieczoru trafiliśmy na jakąś większą imprezę, podobno organizowaną przez rząd. Stoły były konkretnie zastawione i oczywiście  nie brakowało na nich obowiązkowego piwa Beerlao, które jest tu chlubą narodową. Tym razem nikt nie zapraszał, więc z pokorą obserwowaliśmy sytuację z boku. A był to widok wyjątkowy. Tradycyjny laotański taniec ludowy lam wong polega na tym, że duża grupa uczestników tworzy kilka kręgów i delikatnie się w nich porusza wykonując charakterystyczne łagodne ruchy rękami. Każdy tańczy sam i nikt nikogo nie dotyka. W połączeniu z tradycyjną laotańską muzyką obrazek jest aż nierealny.

Po drugie, gdy pewnego dnia udaliśmy się do pobliskiej restauracji na obiad, okazało się, że jest ósmy marca, a jak nam wszystkim wiadomo, ósmy marca to Międzynarodowy Dzień Kobiet. W Laosie to święto traktowane jest bardzo poważnie i kobiety w całym kraju w ten własnie dzień odbijają sobie wszelkie niesprawiedliwości, dyskryminacje i inne tego typu wyzyski. Gdy wchodziliśmy, żona właściciela lokalu była właśnie w trakcie wyśpiewywania jakiejś rzewnej ballady do swojej profesjonalnej maszynki karaoke. Wokoło walały się pirackie płyty kompaktowe z bardzo kolorowymi nadrukami, koleżanki gospodyni podrygiwały ochoczo wraz ze swymi dziećmi i matkami, psy się ganiały i ogólnie panował niezwykle przyjemny chaos i rozpasanie. Po odśpiewaniu kilku utworów właścicielka przybytku, która robiła jednocześnie za kelnerkę, chwiejnym krokiem podeszła do nas (byliśmy jedynymi klientami, bardzo możliwe, że jej pianie odstraszyło innych) i powiedziała, że przyjmie zamówienie pod warunkiem, że po zjedzeniu trochę z nimi potańczę i pośpiewam, bo to Dzień Kobiet i trzeba świętować. Następnie przyszła z butelką  Beerlao i bardzo bełkocząc nalała mi całą szklankę i powiedzmy sobie szczerze, nie pozostawiła żadnego wyboru, co do tego, co powinnam z nią zrobić. Gdy już uczyniłam to, co do mnie należało, zadowolona pogroziła Kubie palcem i powiedziała, że on dziś powinien mi cały dzień służyć, bo to jest nasz dzień i chociaż ten jeden dzień w roku kobieta powinna czuć się jak królowa. Następnie kazała mu klękać, całować się w rękę, przysięgać jej, że zrobi mi dzisiaj masaż i będzie mnie we wszystkim słuchał.  Nie wiem, jak bardzo laotańska kobieta jest na co dzień uciskana, ale jej oddanie sprawie było fascynujące i godne podziwu. Zachwycające było również to, jak ważne na drodze do tej chwilowej corocznej emancypacji było dla nich zalanie się w trupa. Koleżanki podchodziły do siebie znienacka i na siłę wlewały sobie nawzajem pół butelki piwa do buzi. Pluły, oblewały się całe i zaśmiewały do rozpuku. To nasz dzień! Ten jeden raz w roku to my się bawimy i nam się służy! Pamiętaj! To nie on dzisiaj pije, tylko Ty!! – krzyczały rozradowane. Miałam nadzieję, że zanim zjem, one zupełnie zapomną o mojej obietnicy. Ale nie. Jak tylko ostatni kęs wylądował w moich ustach, jeszcze zanim zdążyłam go przełknąć, pani domu już ciągnęła mnie za rękę w kierunku ich babskiego kółka. Dziękowałam Bogu, że dzień wcześniej podejrzałam trochę jak się tańczy, bo miałabym naprawdę spory problem z odnalezieniem się w tych rytmach. A tak, pewniejsza dzięki wcześniejszej wnikliwej oberwacji, ruszyłam bez wahania do boju i myślę, że wyszłam z niego obronną ręką. Dziewczyny były usatysfakcjonowane, ja zadowolona z siebie, Kuba wyraźnie rozbawiony, a właściciel trochę już znudzony tym całym cyrkiem z odwracaniem ról i myślę, że z utęsknieniem czekał końca tego męczącego dnia. [-a.]

Chińskie Phongsali

24 Mar

Lao time – wprowadzenie

23 Mar

Pobyt w Luang Namtha od początku nie przebiegał zgodnie z planem. Miał być męczący trek, a było wygodne jeżdżenie motorem po okolicznych wioskach, mieliśmy być tam tylko dwa dni, a skończyło się na sześciu, wyobrażaliśmy sobie kolejną mieścinę bez charakteru, a tymczasem rzeczona mieścina szturmem zdobyła nasze serca .

Może i samo miasteczko nie jest zbyt imponujące, ale jak już zdążyliśmy się nauczyć (wybaczcie te banały), wrażenia są bardzo subiektywne i  wszystko zależy od okoliczności. My wspaniale spędziliśmy czas w Luang Namtha, a złożylo sie na to kilka istotnych czynników. Znaleźliśmy superrestaurację z tanim i przepysznym jedzeniem oraz bardzo kontaktowym i świetnie mówiącym po angielsku właścicielem (Papaya Restaurant). Poznaliśmy Kasię i Tomka, którzy nie dość że umilili nam pobyt w Luang Namtha swoim towarzystwem, to jeszcze dali namiar na śliczny bungalow z tarasem i widokiem na pola ryżowe i stawy rybne (Taidam Guesthouse). Wstawałam bardzo wcześnie, żeby zanim inni się obudzą, posiedzieć sobie na tarasie z  goracą zieloną herbatą i nacieszyć się porankiem. Po śniadaniu godzinami jeździliśmy po okolicznych wioskach i nie mogliśmy się napatrzeć na to piękne proste życie, które prowadzą mieszkający w nich ludzie. Nie chciałabym nic upraszczać, ani tym bardziej idealizować, bo zdaję sobie sprawę z ogólnie panującej tu biedy, ale piękne to były widoki.  Widok siedzących w kucki przed domami  kilkupokoleniowych rodzin wpatrujących się w przejeżdżające pojazdy, lub też po prostu w pustą przestrzeń przed nimi. Widok kobiet w dosłownie każdym wieku produkujących z jakiejś dziwnej lokalnej rośliny miotły. Wprost na drodze.  Widok całych grup kąpiących się wspólnie w rzece lub przy studni. Albo dorodne lub mniej piersi wieśniaczek, które nie uważają za stosowne, ani tym bardziej konieczne się zakrywać. Widok mężczyzn noszących niemowlęta w przewiązanych na plecach lub na klatach chustach. Widok kobiet z plemienia Akha, które nadal noszą swoje piękne tradycyjne stroje, a nawet ubierają w nie swoje pociechy. Do tego fantazyjnie upinają swoje włosy w misterne koki na przodzie głowy. Dodatkowo wszędzie te rozbrajające, rozbiegane, brudne jak nieboskie stworzenia, wiecznie roześmiane dzieci. Tak inne od zachodnich, jakby niewinne w swojej dziecięcości. Tak, piękne to były widoki. Czuliśmy się,  jakbyśmy się przenieśli do zupełnie innego świata i w istocie tak było. Co prawda prawie każda bambusowa chatka wyposażona jest w mniejszą lub większą antenę satelitarną, ale egzystencja tych ludzi nadal toczy się wokół spraw zupełnie innych niż nasze.

Po drodze zupełnie niechcący odkryliśmy też w środku lasu chybotliwy bambusowy most nad piekną rzeką. W rutynowej toalecie przeszkodziliśmy jakiejś laotańskiej rodzinie, ale po odczekaniu paru minut niektórzy z nas zasmakowali nawet kąpieli w tym urokliwym miejscu.

W skrócie, podziwiane krajobrazy były piękne, spotkani ludzie zjawiskowi, towarzystwo znakomite, no i lokum niczego sobie. Nie mogliśmy stąd tak po prostu po dwóch dniach wyjechać. [-a.]

Herbaciany luz

22 Mar

O północnej Tajlandii słyszeliśmy tyle dobrego, że postanowilismy sprawdzić, o co w tym wszystkim chodzi. Mówiono nam, że ta część królestwa jest zupełnie inna od jego reszty i że jej główną zaletą jest to, że w sumie to z Tajlandią ma niewiele wspólnego. Pojechaliśmy więc najpierw do malutkiego Tha Ton, które słynie tylko z tego, że można stamtąd wziąć łódkę do samego Chiang Rai. Nie spodziewaliśmy się niczego wyjątkowego i czekała nas bardzo miła niespodzianka. Tha Ton jest ślicznym miasteczkiem położonym w górach w zakolu rzeki Mae Nam Kok. Nie brakuje tu ani guesthousów, ani restauracji, ale my akurat trafiliśmy na sezon ogórkowy i dzięki temu mogliśmy naprawdę nacieszyć się tym uroczym miejscem. Znaleźliśmy przytulny bungalow, z którego w ogóle nie chciało nam się ruszać. Chodziliśmy na spacery po okolicy i nie mogliśmy się nią nacieszyć. Odwiedziliśmy Wat Tha Ton położony na zboczu góry. Wspięliśmy się na jej wszystkie dziewięć poziomów, na każdym odkrywając coś nowego: świątynie, posągi, skromne mini domki mnichów szukających odosobnienia, no i przede wszystkim niesamowite widoki na górzyste doliny aż po Birmę. Wieczorem wałęsaliśmy się razem z okolicznymi psami po wyludniowych ulicach i chłonęliśmy atmosferę miejsca. Gdyby czas nas nie gonił zostalibyśmy tam dużo dłużej. Ciężko się wyjeżdżało.

Szybko zapomnieliśmy o smutku, gdy zobaczyliśmy jak niesamowita jest trasa do naszego następnego przystanku, Mae Salong.  Dwugodzinna droga w zatłoczonym lokalnymi wieśniaczkami sorng taa ou (pikapie przerobionym na niby-autobus) prowadziła przez przepiękne góry i co zakręt widoki zapierały nam dech w piersiach. Mae Salong to miasteczko zamieszkałe w większości przez Chińczyków, głównie rodziny i potomków zbiegłych tu oddziałów chińskiego ruchu nacjonalistycznego, którzy po rewolucji chińskiej w 1949 najpierw uciekli do Birmy, by w końcu osiedlić się w górach Tajlandii. Miejscowość stawia na turystykę oraz uprawę herbaty, kawy, kukurydzy oraz drzew owocowych, po tym jak rząd ostatecznie ukrócił kwitnący tu kiedyś proceder uprawy i handlu opium.

Pierwszy dzień poświęciliśmy głównie na robienie zaległego prania, planowanie dalszych przystanków i ogólne lenistwo. Za to na drugi dzień wstaliśmy bardzo wcześnie i w pośpiechu udaliśmy się na pobliski rynek. Ściągają na niego kobiety z plemienia Akha, żyjące w górach i nadal ubierające się w swoje piękne tradycyjne stroje. Zafascynowani przemykaliśmy między nimi próbując bez wprawiania ich (i siebie) w zakłopotanie zrobić jakieś zdjęcie. Zjedliśmy typowe dla tych okolic śniadanie składające się ze smażonych w głębokim tłuszczu drożdżowych bułek i szklanki gorącego mleka sojowego. Posileni, wynajęliśmy motor i przez cały dzień jeździliśmy po górach i okolicznych wioskach. Było stromo, a nasz motor miał taką moc  (a raczej niemoc), że kilka razy musiałam zsiadac, żebyśmy w ogóle gdzieś dojechali. Warto było. Góry w tym rejonie pokrywa niesamowicie wyglądający patchwork różnych upraw i nielicznych zabudowań. W drodze powrotnej nie mogliśmy się oprzeć pokusie, żeby w tę kompozycję nie wejść i w niej nie posiedzieć. Przez dwie godziny byliśmy maleńką (i raczej nie pasującą) cząstką tego krajobrazu i nawet nie potrzebowaliśmy gadać, żeby się tym cieszyć. Siedzieliśmy sobie między krzakami herbaty i patrząc przed siebie głupawo się uśmiechaliśmy. [-a.]

Ulicami Chiang Mai

18 Mar

Dżungle Isanu

18 Mar

Na początek Tajlandii wybraliśmy nieco mniej popularny wśród turystów Isan, czyli północno-wschodnią część kraju. To co nas tam przyciągnęło to dwa parki narodowe Khao Yai i Nam Nao. Byliśmy też w Khon Kaen, Khorat i Pak Chong. Miastom tym kompletnie brakowało charakteru, dla nas pozostaną więc tylko kolejnymi punktami na mapie.

Tajlandia w porównaniu do sąsiadów jest mocno rozwiniętym krajem i podróżowanie po niej jest naprawde proste. Od samej granicy do pierwszego parku dotarliśmy bardzo łatwo, na dwie przesiadki pod drodze nie czekaliśmy prawie wcale. Dworce są dobrze oznakowane z różnymi klasami autobusów, częstymi kursami i ustalonymi, wydrukowanymi cenami. Dodatkowo Tajlandia posiada kilka linii pociągów, tanie linie lotnicze i świetną infrastukturę dla odwiedzających popularniejsze miejsca.

Pierwszy z parków na naszej trasie, Khao Yai, to najstarszy i drugi największy park narodowy Tajlandii. Jego teren to głównie porośnięte dżunglą góry z dzikimi małpami, słoniami, kilkunastoma jeszcze dzikimi (trzymającymi się z dala od ludzi) tygrysami i znalezionymi niedawno krokodylami. Dzień w parku spędziliśmy na dwóch małych trekach. Pierwszy 3,5-godzinny z przewodnikiem (z obowiązkową maczetą) zawiódł nas do wodospadu, z którego podobno Leonardo Di Caprio skakał w filmie „Niebiańska Plaża”. Niestety my odwiedziliśmy go w porze suchej, co oznaczało bardzo mało wody (i złamany kark Leo, gdyby spróbował teraz), ale miejsce i tak było imponujące. Drugi szlak, nieco krótszy, pokonaliśmy sami. Po drodze, w środku dżungli spotkaliśmy duże stado makaków szalejących na drzewach nad naszymi głowami. Trafiliśmy też na niesamowite show setek wielkich, kolorowych motyli przysiadających na dnie na wpół-suchej teraz rzeki. Powiedziano nam, że potrzebują soli zawartej w moczu większych zwierząt i dlatego w tak wielkich grupach zbierają się w miejscach, w których zwierzęta przychodzą do wodopoju. Doszliśmy też do tego fragmentu rzeki, gdzie rzekomo żerują krokodyle. Niestety (a może stety) nie było nam dane ich zobaczyć.

Drugi park, czyli Nam Nao, także oczarował nas od pierwszych kroków. Niestety po przejściu niecałego kilometra dopadła nas ulewa i to nie byle jaka, bo tropikalna. Zupełnie przemoknięci dobiegliśmy do biura parku. Tam rozebraliliśmy się, ile mogliśmy, rozwiesiliśmy nasze ciuchy i czekaliśmy na lepszą pogodę. Przerw w deszczu było niewiele i zaczęło się robić późno, więć poddaliśmy się i ruszyliśmy na główną drogę w celu zatrzymania jednego z ostatnich autobusów do miasta. I tutaj niemiła niespodzianka. Na drodze spędziliśmy 2,5 godziny i żaden autobus nawet nas nie minął. Byliśmy w środku olbrzymiego lasu, 80km od miasta i na dodatek zaczęło się robić ciemno, więc nie wyglądało to za fajnie.  I tu dopisało nam szczęście. Najpierw dwóch młodych Tajów podwiozło nas na pace do granicy parku, a potem strażnik parku bez pytania załatwił nam kolejnego stopa. Byliśmy w lekkim szoku wsiadając do wielkiego luksusowego samochodu, w którym starsza para oznajmiła nam, że jedzie do tego miasta, gdzie my i bez problemu nas tam zabierze. Nasi wybawcy okazali się niezwykle mili, niestety ich angielski był bardzo ograniczony i ich usilne próby porozumienia się były dla nas dość ciężkie (i komiczne). Brakowało im słowa, więc po naradzie spytali „Breakfast, lunch and… ?”. „Dinner!” – odpowiedzieliśmy zgodnie. ”Dinner!” – wykrzyknęli uradowani i zanim się obejrzeliśmy staliśmy przed restauracją. Zabrali nas do niej na wielką, wielodaniową kolację, za która zresztą uparli się zapłacić. Byliśmy już całkiem oszołomieni. Po ciężkich przeprawach językowych ze słowniczkiem, z ich dziećmi pomagającymi im telefonicznie i ich uroczą zaciętością, wytłumaczyli nam że on jest kimś w stylu naszego wojewody jednej z prowincji Tajlandii, a dodatkowo razem z żoną prowadzą farmę pieczarek i właściwie są monopolistami na całą północną Tajlandię, a grzybki, które jemy w jednym z dań z pewnością są ich produktem. Ot, taka niespodziewana wycieczka z VIP-ami. Po kolacji zostaliśmy odwiezieni pod same drzwi hotelu, który mimo ich nieznajomości miasta, odnaleźli z telefoniczą pomocą jednego z asystentów. Dodatkowo zaproponowali zawiezienie nas następnego dnia do kolejnego miasta (bo akurat ten cel pokrywał się z ich planami). Nie chcąc nadużywąc uprzejmości wycofaliśmy się z tej oferty, poza tym mimo najszczerszych chęci bariera językowa była mocno niezręczna. Podsumowując, pogoda położyła nasz plan na Nam Nao, ale za to powrót był w pięknym stylu. [-k.]

Dzieci Angkoru

17 Mar

Turystów odwiedzających słynny kambodżański kompleks świątyń Angkoru czeka nieunikniona konfrontacja z bardzo natarczywymi sprzedawcami przeróżnych pamiątkowych bibelotów. Większość z nich to albo dzieci, albo młodzież od dziecka pracująca w ten sam sposób. Dzieci Angkoru są śliczne, nadzwyczajnie bystre, mówią w kilku językach i dokładnie wiedzą, jak ich użyć, żeby nawet najbardziej opornego klienta namówić do zakupu zupełnie mu niepotrzebnych przedmiotów. Są rozgadane, radosne i naprawdę ciężko im się oprzeć. Zasmucające jest to, że nawet najbardziej świadomy turysta nie uniknie moralnego dylematu. Czy kupując bransoletkę wspiera jakąś biedną rodzinę, czy może napędza mechanizm wyzysku dzieci, które w tym czasie powinny być w szkole?

Phan, 10 lat. Pracuje 4 dni w tygodniu, po szkole. Dzisiaj ma słaby dzień, bo jakoś nikt nie chce kupić od niej żadnych pocztówek. Od szefa dostaje jedną czwartą tego, co uda jej się zarobić.

Chan, 18 lat. Jest już profesjonalistką. Od wielu lat pracuje dla sklepiku cioci sprzedając chusty, koszulki i napoje. Do szkoły już nie chodzi, bo nie stać ją na dalszą edukację.

Piseth, 10 lat. Chodzi do szkoły od 7 do 11 rano, a potem 4 dni w tygodniu pracuje sprzedając bransoletki. Angielskiego nauczyła się w pracy, od turystów.

Lieu, 10 lat. Sprzedaje tradycyjne khmerskie grzechotki. Nie chce rozmawiać, ale bardzo chętnie pozuje do zdjęć.

Makara, 7 lat. Pracuje codziennie wraz ze starszą siostrą. Sprzedaje bransoletki.

C.L., 20 lat. Pod świątyniami sprzedaje książki o Angkorze, Kambodży, Czerwonych Khmerach. Przeczytała już wszystkie. Mówi świetnym angielskim, chociaż nigdy nie uczyła się go w szkole.

Keo, 16 lat. Sprzedaje bransoletki oraz malutki khmerski instrument, wydający całkiem interesujące dźwięki. Bez wahania rzuca nazwę polskiej stolicy i zadowolona z siebie dodaje, że w domu ma nawet 20 złotych, które jako pamiątkę ofiarował jej jakiś szczodry polski turysta.

Anina, 18 lat. od dziesięciu lat sprzedaje obrazy pod tą samą świątynią. Zna siedem języków i bez problemu przeskakuje z jednego na drugi. Wita mnie radosnym “Dzień dobry”, a na odchodne krzyczy: “Dziękuję bardzo!”

Anina, 18 lat. Jej chłopak leży obecnie w szpitalu dochodząc do siebie po drugim już w tym roku wypadku motocyklowym. Jest Szwedem, ma 31 lat i mieli się pobrać w zeszłym roku, ale niestety jego mama nie wyraziła zgody. Anina marzy o tym, żeby wyjechać do Szwecji sprzątać domy, bo tam się podobno bardzo dużo zarabia.

Tri, 12 lat. Od kilku lat sprzedaje pamiątki. Dziś jest bardzo zmęczony, bo rano był w dwóch szkołach, najpierw od 7-11 w kambodzańskiej, którą woli, a potem w angielskiej. Wszystko, co zarabia oddaje mamie. Pracuje, bo nie ma taty, a wydatków dużo. Szkoła w Kambodży jest płatna, a żeby móc stać pod świątynią trzeba co miesiąc opłacać policję.

Dith, 7 lat. Pomaga rodzicom w rodzinnej restauracji. Przynosi menu i próbuje sprzedawać drewniane flety. Jest bardzo nieśmiały.

Dith, 7 lat. Pomaga rodzicom w rodzinnej restauracji. Przynosi menu i próbuje sprzedawać drewniane flety. Jest bardzo nieśmiały.

Tao i Duyen zauważają potencjał w nowej wycieczce bogato wyglądających zachodnich turystów.

Tao, 6 lat. Sprzedaje pocztówki. Już jest bardzo przekonująca.

Duyen, 9 lat. Sprzedaje podniszczone wachlarze. Jest cała umorusana i bardzo zdeterminowana.

Pai, 10 lat. Z oddaniem sprzedaje trochę już wygniecione widokówki. Goni za klientami przez cały wielki parking, pamięta ich imiona nawet gdy wyjdą ze świątyni po kilku godzinach.

Thida, 6 lat. Sprzedaje magnesy na lodówkę z wizerunkiem Angkor Wat. Jest rozbrajająco malutka, ale całkiem nieustępliwa.

Thida, 6 lat. Sprzedaje magnesy na lodówkę z wizerunkiem Angkor Wat. Jest rozbrajająco malutka, ale całkiem nieustępliwa. [-a.]

Upalny tydzień w świątyniach Angkoru

3 Mar

Tak prawdę mówiąc, to w Siem Reap, które stanowi doskonałą bazę wypadową do zwiedzania świątyń spędziliśmy prawie dwa tygodnie. Rozleniwiło nas to miasto pełne wszelkich backpackerskich uciech, od naleśników z bananami począwszy, a na pedicure-masażu stóp wykonywanym przez małe rybki skończywszy.  Siem Reap tętni życiem. Życiem turystycznym. Nie sposób ogarnąć ilości sklepików i straganów z wszystkim, czego potencjalny podróżnik może sobie wymarzyć, liczby restauracji od ulicznych z przepysznym lokalnym i nie tylko jedzeniem aż po ekskluzywne knajpki w stylu conajmniej europejskim. To samo z hotelami i guesthousami, które oferują lokum już od dolara wzwyż. Życie nocne także prezentuje się całkiem nieskromnie, z czego raz nawet skorzystaliśmy (Były tańce na stołach i inne tego typu wybryki). Jest niedrogo, łatwo i przyjemnie i nie powiem, żeby nam to nie odpowiadało. Mniej więcej co drugi dzień albo wynajmowaliśmy tuk tuka, albo rowery i z przyjemnością (mniejszą lub większą, bo upał dawał się nam naprawdę we znaki) udawaliśmy się na zwiedzanie imponujących świątyń.

Świątynie Angkoru powstawały między IX a XV w. w czasach Imperium Khmerskiego. Jest ich podobno ponad tysiąc, niektóre w stanie totalnej ruiny, inne, jak Angkor Wat, doskonale zachowane. Budynki Angkoru to najdoskonalszy przykład klasycznej architektury khmerskiej. Położony wśród lasów i terenów rolniczych kompleks budynków był największym na świecie miastem sprzed rewolucji przemysłowej. Świątynie różnią się między sobą stylami, stanem zachowania, wielkością, położeniem, stopniem „zarośnięcia” dżunglą. Najbardziej zachwyciły nas Banteay Srei, Banteay Samre, Bayon i Angkor Wat (aczkolwiek delektowanie się tą ostatnią przychodzi z trudem z uwagi na ilość „współdelektujących” się).

Chciałabym umieć opisać te świątynie, ale wydaje mi się, że wszelkie słowa tu zawiodą. Pozostaje mi tylko polecić Wam zdjęcia Kuby. Wybaczcie. [-a.]