Siedzę sobie na tarasie lokalnej restauracyjki i obserwuję maleńką przystań w Muang Ngoi Neua. Rzeka Nam Ou ciągnie się przez 448 km od prowincji Phongsali na północy aż po Luang Prabang, a wokół niej toczy się życie wielu wiosek. Z góry widok jest niesamowity. Jest wpół do czwartej i nadszedł czas wielkiej komunalnej kąpieli. Z góry wioski powoli zaczynają się schodzić ludzie, aby dokonać codziennych ablucji. Do rzeki ściągają młodzi i starzy, mężczyźni, kobiety, dzieci i bawoły. Wszyscy (no może oprócz bawołów) w rękach dzierżą nieodzowne koszyczki z kosmetykami i wszelkimi akcesoriami kąpielowymi. Kobiety w sarongach i mężczyźni w slipkach mydlą się, szorują i płuczą. Dzieci radośnie poddają się zabiegom rodziców, albo radzą sobie same beztrosko pluskając się w czystej wodzie. Parskają i prychają, gonią się, skaczą z lin poprzywieszanych do drzew przy brzegu, dają się ponieść prądowi rzeki. Nieopodal starsza kobieta bez ceregieli rozbiera się i oczom wszystkich ukazują się jej wyniszczone czasem piersi. Nikogo oprócz mnie ten widok nie dziwi, obok flirtują ze sobą nastolatki, przepływa łódką jakiś mężczyzna. Po kąpieli kobiety niezwykle sprawnie przebierają się w świeże sarongi i stopniowo od ceremonii mycia się wszyscy przechodzą do prania przyniesionych ze sobą rzeczy. Mężczyźni i chłopcy w każdym wieku albo opatulają się w wielkie ręczniki i zbierają do odejścia, albo rozebrani, z uśmiechem na ustach, kładą się na zasłużony po tym ogromnym wysiłku higienicznym odpoczynek na jednej z przycumowanych łódek. W międzyczasie ktoś płucze w rzece sałatę, którą zapewne spożyję dziś na obiad. Parę metrów dalej jakiś facet próbuje namówić do wejścia do wody opornego bawoła i w końcu mu się udaje. Mniej więcej dziesięcioletni chłopiec kucając w skupieniu myje naczynia, a inny nieopodal załatwia swą fizjologoczna potrzebę wprost do tej samej rzeki. Umięśnieni mężczyźni naprawiają swoje łódki, wylewają z nich wodę, wbijają jakieś niewidoczne dla mnie z góry gwoździe. Po lewej tata z synkiem czyszczą sieci, uderzając w nie mocno czymś w stylu pejcza. Wzdłuż brzegu biegają małe ćwierkające (gdaczące?) kurczaki, czarna maciora z grupką nieporadnych pociech ryje w ziemi w poszukiwaniu czegoś do pochłonięcia, psy drapią się zapamiętale, a koty leniwie przechadzają się. Do brzegu cały czas przypływają obładowane rozmaitymi towarami długie wąskie łódki, które szybko i sprawnie zostają wyładowane przez pojawiającą się nie wiadomo skąd siłę roboczą. Wielkie i ciężkie pakunki noszone są także przez kobiety i dzieci, które rączki od toreb zakładają sobie na czoło i chwiejąc się pod ich ciężarem sprawnie balansują na stromej drodze z i do wioski. Wszyscy są uśmiechnięci, panuje atmosfera ogólnej błogości i przyjemnego marazmu, która i mi się udziela. Od trzech godzin siedzę nad jedną Lao coffee i nawet nie zauważyłam upływu czasu. Na moich stopach zauważam przeciągającego się kota o lekko zamglonym wzroku. Jest rudy i mięciutki. Patrzy na mnie, jakby nie wiedział o co mi chodzi, bo on tu już sobie przecież leży w spokoju od paru godzin. Pada deszcz, ale nikomu to nie przeszkadza. Słychać tylko roześmiane głosy i plusk wody. Nikomu się nigdzie nie spieszy. Od godziny próbuję zapłacić za kawę, ale właściciel gdzieś sobie poszedł i wygląda na to, że ma w nosie moje 5000 kipów.
Muang Ngoi Neua ma tylko 800 mieszkańców i jest prawdziwą laotańską wioską przy rzece Nam Ou. Jeszcze w latach siedemdziesiątych ktoś wpadł na pomysł, że jakby tak otworzyć tu kilka guesthousów i restauracji z menu po angielsku, to może można by żyć z turystyki. Miał rację. Jest tu tak pięknie, że każdy, kto raz tu przyjedzie od razu zakocha się w tym miejscu. Pokryte dżunglą góry i spokojnie płynąca urokliwa rzeka sprawiają, że zwalniasz, chociaż wcale tego nie planowałeś.
Mieszkańcy wioski wpuścili białych do swojego świata i dają się im oglądać w swojej codzienności. Żyją jakby nigdy nic, ani się nie afiszują, ani nie krępują. Myją się i piorą w rzece, o świcie płyną na targ i kupują to, czego im brakuje na miejscu. Są sobą, chociaż żyją z tego, że goszczą i karmią zagranicznych turystów. Nie ma tu efektu zoo, biali czyli falang bezboleśnie współistnieją z lokalnymi. Nikt nikogo nie wytyka palcami, chociaż czasem trzeba po prostu przymknąć oko na bycie fotografowanym w trakcie popołudniowej toalety. Odmeldowuję się, bo za chwilę w wiosce na trzy godziny włączają prąd. Czas naładować baterie do aparatu. [-a.]