Co ma piernik do wiatraka?

10 Sty

Szanowni Organizatorzy Konkursu Blog Roku organizowanego przez Onet.pl podjęli decyzję o likwidacji kategorii „Podróże i Szeroki Świat”. W tegorocznej edycji wszystkie pozycje podróżnicze postanowili wrzucić do kategorii „Lifestyle” do  jednego worka z blogami, które tematycznie są tak daleko do siebie, że cięzko im konkurować. Wyobraźcie sobie nasze (i innych) relacje przeciwstawione treściom, na które natrafiłem po 5 minutach przeglądania tej kategorii…

„Spośród szerokiego pasma sklepów internetowych można wyłowić kilka fajnych bluz, spódnic czy leginsów w tym motywie. Oczywiście urzekł on moje serce i pokusiłam się na bluzę GALAXY…” 

„Kawa podana znajomym w Gobelet Froissé Revol wzbudza wątpliwości – czy aby na pewno nie jest to zwykły plastikowy kubek…”

Do tych, na pewno interesujących dla wielu ludzi, blogów dołóżmy najlepsze polskie blogi podróżnicze i poddajmy je ocenie nikomu innemu ale znanej i cenionej podróżniczce …Annie Musze! Co wyjdzie? Cyrk! 🙂

W odpowiedzi, część polskiej blogosfery podróżniczej rozpoczęła akcję „Podróże To Prawdziwy Lajfstajl” do której to i my się dołączamy. Poniżej lista blogów, które  uczestniczą w tej akcji, a całość możecie śledzić na Facebook’u – o tutaj i tutaj. [-k.]

lajfstajl

Maciek Dziewoński : www.amigoucieka.blogspot.com

Karol i ekipa Busem Przez Świat: www.busemprzezswiat.pl

Magda Biskup: www.careerbreak.pl

Ania: www.cuba-miamor.blogspot.com

Ewa:  www.dalekoniedaleko.pl

Rafał Wartacz:  www.drwartacz.blogspot.com/

Emilia: www.emiwdrodze.wordpress.com

Karolina Kania: www.ethno-passion.blogspot.com/

Kuba:  www.guideless.tv

Łukasz Kędzierski: www.lkedzierski.com

Karolina Anglart: www.koralinatropiprzygody.wordpress.com

Luiza i Bartek: www.lbtu.blogspot.com

Alicja i Andrzej: www.loswiaheros.pl

Magda i Tomek: www.magda-tomek.com

Kami: www.mywanderlust.pl

Agnieszka i Tomek: www.naszcalyswiat.pl

Karol Nowak: www.nowak.com.au

Gosia i Romek: www.nawlasneoczy.wordpress.com

Ania i Jakub: www.podrozniccy.com

Ola: www.pojechana.wordpress.com

Renata: www.poloniasardynia.blox.pl

Kasia i Maciej Marczewscy: www.ruszajwdroge.pl

Maciek: www.skokwbokblog.com/

Anna (plus Tom plus Hanna plus Mila): www.thefamilywithoutborders.com

Michał:  www.torellexpedition.pl

Paweł Kra Kra: www.travelerlife.wordpress.com/

Paulina i Rafał:  www.vagabundos.pl

Joanna:  www.wedrowni.ufale.pl

Monika: www.wokoloswiata.blogspot.com

Witold Sobek:  www.wypadnaweekend.blogspot.com/

Ania i Rafał:  www.zlaptrop.com

Marek Lenarcik: www.zyciewtropikach.com

We speak English! – część 2.

9 Gru

DSCN9867

laos-48

laos-43

ch-11

P1020930

cambodia_a_-47

We speak English! – część 1.

4 Kwi

Już ani bez domu, ani w drodze, ale przypomniało nam się coś, co planowaliśmy umieścić na blogu już od bardzo dawna. Dla tych, co w Azji już byli, małe zabawne przypomnienie. Dla tych, co jeszcze nie mieli okazji, mała lingwistyczna uczta. Smacznego! [-a.]

Ostatni Przystanek

28 Lu

WIĘCEJ ZDJĘĆ – TUTAJ


WIĘCEJ ZDJĘĆ – TUTAJ

Konie

8 Lu

W Cordobie wylądowaliśmy w najtańszym hostelu w mieście. Przynajmniej najtańszym, jaki nam udało się znaleźć. Pierwszą noc spędziliśmy w bardzo cywilizowanym droższym miejscu, gdzie wszystko było idealnie zorganizowane i sprawnie funkcjonujące. Jakoś tak sterylnie. Przenieśliśmy się więc do miejsca, które ze sterylnością niewiele miało wspólnego, ale za to klimat był zupełnie inny.

Spędziliśmy tam tydzień. Zwiedzając urocze miasto, gotując w minikuchni, leniąc się na tarasie na dachu. Duuużo łażąc, dużo jedząc i dużo gadając z poznanymi ludźmi. A towarzystwo było doborowe. Właściciel hostelu- Argentyńczyk – przesympatyczna postać z duszą na dłoni i o niespotykanej serdeczności. Czeszka i Francuz  – para o szalonej fantazji, od miesięcy przemierzająca świat za grosze. Brazylijka – oryginalna studentka o cudownie bezkompromisowej naturze. Regularnie odwiedzający hostel dziki Bask, od siedmiu lat mieszkający w małej chatce w górach w okolicach Cordoby. Przewinęło się przez Hostel Joven mnóstwo ciekawych postaci. Każda z nich na swój sposób nas zainspirowała. Piękni ludzie. A tak inni od nas.

Mieliśmy więc szczęście do miejsca, w którym przyszło nam spędzić jeden z tygodni naszego życia i ludzi, których tam spotkaliśmy. Ale mieliśmy też szczęście znaleźć się w tych okolicach właśnie w tym czasie. W styczniu miasta na północy Argentyny wymierają, bo to okres wakacji. Jest zbyt gorąco, by siedzieć w mieście. Jest to za to doskonały czas, by organizować rozmaite festiwale w miejscowościach wokół. My trafiliśmy na odbywający się właśnie w pobliskim Jesús María (swoją drogą, czyż to nie wspaniała nazwa wioski??) Festiwal Ujeżdżania i Folkloru.

Ale się działo. Nie lubię patrzeć, jak męczy się zwierzęta, a tym bardziej dla rozrywki ubawionych mas. Nie wiem za bardzo, co mam myśleć o zawodach w ujeżdżaniu koni. Nie ma tu krwi, każda „runda” trwa bardzo krótko… ale ujeżdżane konie nie wyglądają na zbyt zadowolone. Podobno tego typu zawody regulowane są rozmaitymi prawami, które cierpienie zwierząt minimalizują. Przeczytałam w regulaminie festiwalu, że każdy kto uderzy konia w głowę, albo w jakikolwiek inny sposób będzie się nad nim znęcał, od razu zostanie zdyskwalifikowany. Także lejce i ostrogi muszą spełniać surowe wymogi. Nie wiem, jak tego typu prawa w praktyce działają w Argentynie, ale ponieważ kultura gauchos, czyli południowoamerykańskich kowbojów, jest dla Argentyńczyków nie tylko niezwykle ważna, a wręcz uważana za najbardziej autentyczną, zdecydowaliśmy się pojechać do Jesús María i zobaczyć o co w tym wszystkim chodzi.

Festiwal jest ogromny, trwa dziesięć dni, odbywa się na wielkim stadionie i przyciąga niewyobrażalne masy ludzi. Z bliska i daleka przybywają całe rodziny głównie Argentyńczyków, z małymi chłodziarkami skrywającymi wielkie kawałki serów, wędlin, chleba i napoje. Co najmniej  jedna osoba z reprezentacji każdej rodziny pod pachą dzierży termos, a w ręku jedyne w swoim rodzaju mate, tykwę z naparem ze słynnego ostrokrzewu paragwajskiego. Po umoszczeniu się na trybunach, zazwyczaj szyja (czasem i głowa) rodziny wyciąga obrusik, drewnianą deskę do krojenia, wielki nóż  i przysmaki. Potem wszystko to układane jest na właściwych sobie miejscach, krojone, segregowane w kupki, a następnie bez pośpiechu systematyznie spożywane. Między tłumem przechadzają się bardzo głośni obnośni sprzedawcy frytek, hotdogów, kanapek z kotletem (milanesa), piw, drinków, waty cukrowej i innych przydatnych w tego typu sytuacjach artykułów (wygląda to identycznie jak na meczach bejsbolowych). Większość przybyłych ma na sobie chociażby jeden z elementów tradycyjnego stroju gauchos, jak nie chustę, to chociaż kapelusz. Panuje ogólne zamieszanie i jazgotliwy hałas. Na scenie sytuację na arenie na bieżąco relacjonuje komentator, który zapowiada poszczególnych jeźdźców, entuzjastycznie opowiada jak im idzie (Sigue trabajando! Sigue trabajando!), a po zakończeniu przejazdu oddaje głos uroczemu śpiewakowi, który jakby nigdy nic wyśpiewywuje poetycką relację z właśnie co zakończonych popisów każdego uczestnika. No i samo ujeżdżanie. Muszę przyznać, że wygląda to dość spektakularnie. I niebezpiecznie. Cała tradycja wzięła się stąd, że żyjący na trawiastych równinach Chile, Paragwaju, Argentyny i Brazylii pasterze bydła (gauchos), nomadzi o prostym, bliskim naturze bycie szczycili się jedynym co posiadali – koniem. Koń był źródłem ich dumy, powodem do poczucia wyjątkowości, partnerem w polowaniach i czesto jedynym towarzyszem. Gauchos symbolizują dumę, indywidualizm, wolność. Ich zręczność i panowanie nad koniem są rdzeniem ich tożsamośći. I choć dziś ich życie wygląda już zupełnie inaczej niż kiedyś, pielęgnowanie tej tradycji uważają za swój święty obowiązek. I stąd taki festiwal. Z gwiazdami tradycyjnej muzyki ludowej, z wielodniowymi zawodami, z piknikami na stadionie i milionem parrillas (restauracji serwujących głównie grilowane kawałki mięcha) wokół stadionu.  Z atmosferą święta, ogólnej wesołości, gigantycznej argentyńskiej biesiady.  Dlatego mimo moralnych dylematów nie żałowaliśmy, że uczestniczyliśmy w tym wydarzeniu. A w wywiadzie, którego w tym całym rozgardiaszu udzieliłam lokalnemu radiu, zapytana o to, czy w Polsce ludzie wiedzą o gauchos i Jesús María, zupełnie szczerze powiedziałam, że nie za bardzo, ale że im wszystko dokładnie opowiem. Co niniejszym czynię. [-a.]

WIĘCEJ ZDJĘĆ – TUTAJ

WIĘCEJ ZDJĘĆ – TUTAJ

Najbardziej hiszpańskie miasto Argentyny

26 Sty

Pobyt w Salcie może i nie obrodził w ekscytujące wrażenia, ale był niezwykle spokojny, przyjemny, a przede wszystkim wzbogacił nas o co najmniej jedną fascynującą znajomość.

Salta założona została pod koniec XVI w. przez hiszpańskich konkwistadorów. Dzięki przyjemnemu klimatowi, przepięknej architekturze kolonialnej, a także interesującemu położeniu u podnóża Andów, miasto zaczęło przyciągać rzesze turystów. W końcu i my, po dwóch miesiącach w Andach, mogliśmy cieszyć się normalną wysokością i łatwością oddychania. Płaskie ulice! Jakżeż za wami tęskniliśmy! Główny plac miasta do złudzenia przypomina te w Hiszpanii, a i atmosfera relaksu, powoli sączonej kawy czy wina przywodzi na myśl śródziemnomorskie klimaty. Dużo łaziliśmy po mieście, muzeach, przesiadywaliśmy godzinami na ławkach.

W Salcie poznaliśmy też Nicka. Ciemna karnacja, nieodłączna gitara, już prawie rok włóczył się po Ameryce Południowej zarabiając na dalszą podróż robiąc przeróżne kolczyki, bransoletki i inne ozdóbki. Przedstawił się jako Szwajcar, ale jego charyzma, temperament i niezwykle swobodny hiszpański zupełnie nam się nie zgadzały z zadeklarowaną narodowością. O co tu chodzi?? Losy Nicka to kolejna niesamowita ludzka historia, o którą mieliśmy szczęście otrzeć się w tej podróży.

W połowie lat siedemdziesiątych para hipisów ze Szwajcarii wybrała się w poszukiwaniu przygody w podróż po Ameryce Południowej. Przemieszczali się starym rozklekotanym mercedesem, który już gdzieś w Boliwii zaczął im poważnie szwankować. Sytuacja nie wyglądała za dobrze, bo lokalni mieszkańcy uświadomili im, że najbliższy warsztat naprawiający mercedesy  znajduje się dopiero w Paragwaju. Jakimś cudownym sposobem udało im się tam w końcu dojechać. Warsztat prowadzony był przez młode paragwajskie małżeństwo, którym właśnie urodziło się dziecko. Już po naprawie, gdy wdzięczni Szwajcarzy zbierali się do odjazdu, zrozpaczona matka niemowlęcia zaczęła płakać i opowiadać, jak ciężko im związać koniec z końcem. Że nie są w stanie zapewnić dziecku godnego życia. Poprosiła, żeby zabrali dziecko do Szwajcarii i tam wychowali je jak własne. I tak też zrobili. Nick urodził się w Paragwaju, ale wychowany został w Zurychu. Podróżuje. Mówi po niemiecku, francusku, hiszpańsku i angielsku. W Szwajcarii miał własną firmę i dobrze mu się powodziło. Jego szwajcarscy rodzice nigdy nie ukrywali przed nim prawdy. A on zawsze czuł się niezwykle wdzięczny zarówno wobec swoich paragwajskich, jak i szwajcarskich rodziców. Jestem szczęściarzem. Mam wspaniałe życie. My poznaliśmy Nicka dwa dni przed jego wyprawą do Paragwaju właśnie, gdzie uzbrojony w niesamowitą energię, nieprzeciętny optymizm oraz bardzo popularne nazwisko swoich prawdziwych rodziców, miał zamiar odkryć swoje korzenie. Parę dni później dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście odnalazł swoją rodzinę.  W stolicy Paragwaju, Asunción. W faweli, dzielnicy biedoty. [-a]

Wooodaaaaaaaaa!

17 Sty

Ciężko się fotografuje wodospady. Mogą powstać ładne obrazki, ale tak naprawdę chodzi o to audio-wizualne widowisko, którego nie da się oddać nawet za pomocą wyszukanych narzędzi. Te na rzece Iguazu to zjawisko niesamowite. Zapraszam do galerii. [-k.]

WIĘCEJ ZDJĘĆ – TUTAJ

WIĘCEJ ZDJĘĆ – TUTAJ

Święta

15 Sty

Podobno do Sucre, konstytucyjnej stolicy, jeździ się głównie po to, żeby po trudach podróżowania po innych częściach Boliwii, w końcu się zrelaksować. Ewentualnie pouczyć się hiszpańskiego w jednej z licznych szkół językowych lub też nawet (opcja dla mniej leniwych) popracować w ramach wolontariatu w którejś z lokalnie działających organizacji pozarządowych. Sucre jest takie ładniutkie, że tak naprawdę niewiele się trzeba wysilać, żeby przyjemnie spędzać tu czas. Architektura jest piękna, hotele na dobrym poziomie, jedzenie na targu pyszne i tanie. Sucre leży na zaledwie 2700 m n.p.m., więc można też nareszcie normalnie oddychać. Nie jest to może miejsce, które bardzo inspiruje, ale odpoczywa się tu znakomicie.

Właśnie w Sucre przyszło nam spędzić Święta i było to kolejne ubogacające doświadczenie. Pod wieloma względami.  Ponieważ nasz hostel pełen był bardzo zintegrowanych, ale tylko z samymi sobą, Francuzów szykujących na Wigilijną kolację bœuf bourguignon, my postanowiliśmy ugotować sobie chociaż jedną z tradycyjnych polskich potraw świątecznych. Chociaż jedną. Żeby mimo 27 stopni, mimo wszechobecnych palm i sztucznych choinek choć na chwilę poczuć, że to rzeczywiście Boże Narodzenie. Po dwóch dniach poszukiwań potrzebnych składników, ku naszemu wielkiemu smutkowi musieliśmy pogodzić się z faktem, iż pewnych rzeczy w Sucre po prostu nie da się kupić i tyle. Obniżyliśmy więc nasze oczekiwania (i, siłą rzeczy, ambicje) i postanowiliśmy zrobić sobie chociaż ruskie pierogi. Potrawę, jak się wydawało, prawie składników nie wymagającą. Niestety, po kolejnym dniu intensywnych spacerów po targach, sklepikach i supermarketach, musieliśmy się poddać. Twarogu nie ma i już.

Jak wiadomo, święta Bożego Narodzenia wszędzie na świecie obchodzi się trochę inaczej. W Boliwii najważniejszy rodzinny obiad świąteczny odbywa się raczej w pierwszy dzień świąt a nie w Wigilię. Oczywiście wszystko zależy od regionu, konkretnej rodziny i wielu innych czynników, ale będę teraz z premedytacją uogólniać. W tym gorącym okresie do miasta, które stroi się w światełka i inne błyskotki od tygodni, ściągają całe zastępy Indian z okolicznych miejscowości. Ściągają tu całymi rodzinami, by parę dni posiedzieć na chodnikach, a w odpowiednich momentach pojawić się w miejscach, gdzie mieszczuchy motywowane świątecznymi odruchami serca obdarowują tych, którym na tym świecie jest trudniej. Place i ulice żyją. Słychać gwar okupujących chodniki rodzin, warkot samochodów, latynoskie przeróbki Jingle Bells i Cichej Nocy puszczane na cały regulator z prawie wszystkich sklepów. Ludzie chodzą szybciej, w pośpiechu załatwiając ostatnie sprawunki. W Kościele Św. Franciszka młodzieżowy zespół rockowy stroi elektryczne gitary, perkusista gorączkowo wali w swoje talerze. Miejska orkiestra cały dzień maszeruje po ulicach ćwicząc utwór na nocną paradę. W powietrzu czuć atmosferę oczekiwania.

O 23. z bocznej kaplicy przy Katedrze wyrusza bożonarodzeniowa parada. Na jej czele radośnie podskakuje gromada lokalnych dzieci. Podobno długo przygotowują się do tego występu, choć zupełnie tego nie widać. Widać natomiast, że te urocze nieskoordynowane podrygi sprawiają im niesamowitą frajdę. I pięknie to wygląda. Za dziećmi, wsparty na ramionach mężczyzn, sunie majestatycznie sporych rozmiarów żłóbek z Jezuskiem i aniołami. Potem ksiądz, a zanim kilkuset wiernych, większość ze swoim własnym, często domowej roboty, żłóbkiem. Przeróżne lalki i laleczki ubierane są w najrozmaitsze kubraczki (zależnie od tego, jak dana rodzina wyobraża sobie odzienie godne małego Jezusa), umieszczane w pozycji horyzontalnej na/w czymkolwiek, od koszyczka po plastikowe tace, potem niesione na rękach przez całą paradę aż do kościoła, w którym to o północy odbywa się pasterka (Misa de Gallo). Po mszy żłóbki są święcone pod ołtarzem i zabierane do domu. Co się dzieje dalej, nie wiadomo. Podobno właśnie po pasterce rozpoczyna się wielka fiesta, nierzadko trwająca do samego rana. U nas w hotelu Francuzi już chrapali, a wokół stolika przy którym świętowali walały się puste butelki po winie.

No bo dla każdego z nas Święta to coś trochę innego. Dla jednych to tylko okres wakacji, dla innych cenny czas dla rodziny, dla jeszcze innych ważne święto religijne. Dla Boliwijczyków to żłóbki i rodzinny obiad (tradycyjnie serwowana w ten dzień picana to wołowina z ziemniakami i kolbą kukurydzy), dla większości Polaków – Wigilia z bliskimi i barszcz uszkami, dla Francuzów -wołowina i wino. Wiem, wiem, uogólniam. Ale dziwne to były Święta. Mimo że czuliśmy się trochę samotni w Wigilię wśród palm, mimo że nikt nie rozumiał naszych entuzjastycznych opowieści o barszczu i pustym miejscu przy stole, na swój wyjątkowy sposób były te Święta całkiem świąteczne. A już na pewno niezapomniane. [-a.]

Wywiad

6 Sty

Na portalu podróżniczym etraveler.pl ukazał się wywiad z nami.

Zapraszamy do lektury!

LINK – TUTAJ

Relacja z lądowania na obcej planecie

24 Gru

Jasne, że spodziewaliśmy się dużo po południowo-zachodniej Boliwii. Setki zdjęć i relacje z tych miejsc obiecywały wiele. Rzecz w tym, że chyba nikt nie jest w stanie opisać tego rejonu sprawiedliwie.

Przejazd przed olbrzymią pustynię solną w większości pokrytą cienką warstwą wody to nieprawdopodobnie surrealistyczne doświadczenie. A to był dopiero początek. Kolorowe szczyty pięciotysięczników zabarwione pierwiastkami, zmieniające się ciągle pustynie płaskowyżu, olbrzymie kaktusy, dziwne „lasy” wulkanicznych skał, a pośród tego wszystkiego zapierające dech laguny napakowane minerałami, mieniące się wszelkimi możliwymi barwami. Duszący odór siarkowodoru wydobywającego się spod ziemi, bulgoczące gejzery, gorące źródła i wulkany. A do tego przemykające tu i ówdzie andyjskie lisy i króliki, strusie pampasowe, lamy i dzikie wikunie. No i flamingi. Tysiące flamingów. Kompletnie odjechany dodatek do tych krajobrazów.

Zmieniające się wokół nas przestrzenie, na tej prawie tysiąckilometrowej trasie, nie pozwalały nam zasnąć ani na chwilę mimo zmęczenia. Nie spodziewaliśmy się aż tyle. Nie na tej planecie… [-k.]

WIĘCEJ ZDJĘĆ – TUTAJ

WIĘCEJ ZDJĘĆ – TUTAJ