Tag Archives: Festival de Dome y Folclore

Konie

8 Lu

W Cordobie wylądowaliśmy w najtańszym hostelu w mieście. Przynajmniej najtańszym, jaki nam udało się znaleźć. Pierwszą noc spędziliśmy w bardzo cywilizowanym droższym miejscu, gdzie wszystko było idealnie zorganizowane i sprawnie funkcjonujące. Jakoś tak sterylnie. Przenieśliśmy się więc do miejsca, które ze sterylnością niewiele miało wspólnego, ale za to klimat był zupełnie inny.

Spędziliśmy tam tydzień. Zwiedzając urocze miasto, gotując w minikuchni, leniąc się na tarasie na dachu. Duuużo łażąc, dużo jedząc i dużo gadając z poznanymi ludźmi. A towarzystwo było doborowe. Właściciel hostelu- Argentyńczyk – przesympatyczna postać z duszą na dłoni i o niespotykanej serdeczności. Czeszka i Francuz  – para o szalonej fantazji, od miesięcy przemierzająca świat za grosze. Brazylijka – oryginalna studentka o cudownie bezkompromisowej naturze. Regularnie odwiedzający hostel dziki Bask, od siedmiu lat mieszkający w małej chatce w górach w okolicach Cordoby. Przewinęło się przez Hostel Joven mnóstwo ciekawych postaci. Każda z nich na swój sposób nas zainspirowała. Piękni ludzie. A tak inni od nas.

Mieliśmy więc szczęście do miejsca, w którym przyszło nam spędzić jeden z tygodni naszego życia i ludzi, których tam spotkaliśmy. Ale mieliśmy też szczęście znaleźć się w tych okolicach właśnie w tym czasie. W styczniu miasta na północy Argentyny wymierają, bo to okres wakacji. Jest zbyt gorąco, by siedzieć w mieście. Jest to za to doskonały czas, by organizować rozmaite festiwale w miejscowościach wokół. My trafiliśmy na odbywający się właśnie w pobliskim Jesús María (swoją drogą, czyż to nie wspaniała nazwa wioski??) Festiwal Ujeżdżania i Folkloru.

Ale się działo. Nie lubię patrzeć, jak męczy się zwierzęta, a tym bardziej dla rozrywki ubawionych mas. Nie wiem za bardzo, co mam myśleć o zawodach w ujeżdżaniu koni. Nie ma tu krwi, każda „runda” trwa bardzo krótko… ale ujeżdżane konie nie wyglądają na zbyt zadowolone. Podobno tego typu zawody regulowane są rozmaitymi prawami, które cierpienie zwierząt minimalizują. Przeczytałam w regulaminie festiwalu, że każdy kto uderzy konia w głowę, albo w jakikolwiek inny sposób będzie się nad nim znęcał, od razu zostanie zdyskwalifikowany. Także lejce i ostrogi muszą spełniać surowe wymogi. Nie wiem, jak tego typu prawa w praktyce działają w Argentynie, ale ponieważ kultura gauchos, czyli południowoamerykańskich kowbojów, jest dla Argentyńczyków nie tylko niezwykle ważna, a wręcz uważana za najbardziej autentyczną, zdecydowaliśmy się pojechać do Jesús María i zobaczyć o co w tym wszystkim chodzi.

Festiwal jest ogromny, trwa dziesięć dni, odbywa się na wielkim stadionie i przyciąga niewyobrażalne masy ludzi. Z bliska i daleka przybywają całe rodziny głównie Argentyńczyków, z małymi chłodziarkami skrywającymi wielkie kawałki serów, wędlin, chleba i napoje. Co najmniej  jedna osoba z reprezentacji każdej rodziny pod pachą dzierży termos, a w ręku jedyne w swoim rodzaju mate, tykwę z naparem ze słynnego ostrokrzewu paragwajskiego. Po umoszczeniu się na trybunach, zazwyczaj szyja (czasem i głowa) rodziny wyciąga obrusik, drewnianą deskę do krojenia, wielki nóż  i przysmaki. Potem wszystko to układane jest na właściwych sobie miejscach, krojone, segregowane w kupki, a następnie bez pośpiechu systematyznie spożywane. Między tłumem przechadzają się bardzo głośni obnośni sprzedawcy frytek, hotdogów, kanapek z kotletem (milanesa), piw, drinków, waty cukrowej i innych przydatnych w tego typu sytuacjach artykułów (wygląda to identycznie jak na meczach bejsbolowych). Większość przybyłych ma na sobie chociażby jeden z elementów tradycyjnego stroju gauchos, jak nie chustę, to chociaż kapelusz. Panuje ogólne zamieszanie i jazgotliwy hałas. Na scenie sytuację na arenie na bieżąco relacjonuje komentator, który zapowiada poszczególnych jeźdźców, entuzjastycznie opowiada jak im idzie (Sigue trabajando! Sigue trabajando!), a po zakończeniu przejazdu oddaje głos uroczemu śpiewakowi, który jakby nigdy nic wyśpiewywuje poetycką relację z właśnie co zakończonych popisów każdego uczestnika. No i samo ujeżdżanie. Muszę przyznać, że wygląda to dość spektakularnie. I niebezpiecznie. Cała tradycja wzięła się stąd, że żyjący na trawiastych równinach Chile, Paragwaju, Argentyny i Brazylii pasterze bydła (gauchos), nomadzi o prostym, bliskim naturze bycie szczycili się jedynym co posiadali – koniem. Koń był źródłem ich dumy, powodem do poczucia wyjątkowości, partnerem w polowaniach i czesto jedynym towarzyszem. Gauchos symbolizują dumę, indywidualizm, wolność. Ich zręczność i panowanie nad koniem są rdzeniem ich tożsamośći. I choć dziś ich życie wygląda już zupełnie inaczej niż kiedyś, pielęgnowanie tej tradycji uważają za swój święty obowiązek. I stąd taki festiwal. Z gwiazdami tradycyjnej muzyki ludowej, z wielodniowymi zawodami, z piknikami na stadionie i milionem parrillas (restauracji serwujących głównie grilowane kawałki mięcha) wokół stadionu.  Z atmosferą święta, ogólnej wesołości, gigantycznej argentyńskiej biesiady.  Dlatego mimo moralnych dylematów nie żałowaliśmy, że uczestniczyliśmy w tym wydarzeniu. A w wywiadzie, którego w tym całym rozgardiaszu udzieliłam lokalnemu radiu, zapytana o to, czy w Polsce ludzie wiedzą o gauchos i Jesús María, zupełnie szczerze powiedziałam, że nie za bardzo, ale że im wszystko dokładnie opowiem. Co niniejszym czynię. [-a.]

WIĘCEJ ZDJĘĆ – TUTAJ

WIĘCEJ ZDJĘĆ – TUTAJ