Po Cuzco bardzo nam się już chciało Boliwii. Wsiedliśmy w turystyczny autobus do Puno i po kilku ciekawych przystankach po drodze dotarliśmy na miejsce. W tym miejscu mała dygresja. Firm autbusowych w Peru jest niesamowita ilość. Do tego pełno lokalnych przewoźników, mniej lub bardziej prywatnych. Kierowcy tych lokalnych słyną z dość samobójczego podejścia do drogi i tego, co się na niej dzieje. Miejscowi są raczej przyzwyczajeni do tego, że mimo wąskiej krętej drogi kierujący rozwija zawrotną prędkość. Nikt nie protestuje i nikomu uwagi nie zwraca. My, jako że niezwykle podniecająca wydaje nam się perspektywa naszego zupełnie nowego życia po podróży, nie potrafiliśmy się wyluzować. Wszędzie po drodze z Cuzco do Machu Picchu mijaliśmy dziesiątki krzyży, to nas otrzeźwiło i niejako pomogło w ustaleniu priorytetów. A cały ten przydługawy wstęp po to, żeby niejako usprawiedliwić się z korzystania z transportu turystycznego. Autobusy te bowiem prezentują taki standard, że aż po prostu było nam głupio, że nimi jedziemy. Napoje, lunch, łazienka – to jeszcze da się przeżyć. Ale usłużny steward na pokładzie, szybciej i serdeczniej niż w samolocie reagujący na sygnalizowaną guzikiem nad naszymi głowami każdą naszą potrzebę? Siedzenia większe i wygodniejsze niż jakiekolwiek widziane przeze mnie w biznesowej klasie w samolotach? Rozkładane? No i wifi? Istne szaleństwo. Aż wstyd. Takim właśnie autobusem jechaliśmy do Puno. Dodatkowo nasz steward był jednocześnie naszym dwujęzycznym przewodnikiem po mijanych po drodze atrakcjach. Muszę przyznać, że była to bardzo przyjemna podróż, a zwiedzane po drodze miejsca naprawdę interesujące.
Samo Puno dziwne. Bardzo turystyczne, ale też bardzo intensywne lokalnym życiem. Baza wypadowa na wyspy na słynnym Titicaca. Najwyżej położonym na świecie żeglownym jeziorze. Nie mieliśmy wielkiej ochoty jechać na wyspy, co wprawiało w osłupienie co poniektóre spotkane osoby. Sporo łaziliśmy po mieście, wysiadywaliśmy godzinami na ławkach, objadaliśmy się hamburgerami za dolara (hamburger to, ku naszemu zaskoczeniu, bardzo popularny tu uliczny kąsek) i w skrócie nie robiliśmy nic. W czasie jednego z takich spacerów dotarliśmy do portu i bardzo spontanicznie, na pięć minut przed odpłynięciem łódki, zakupiliśmy bilety na wyspy Uros. Słyną z tego, że zostały skonstruowane z trzciny rosnącej na jeziorze. Co roku dokładana jest nowa warstwa i im starsza wyspa, tym stabilniejsza i ryzyko zapadnięcia się mniejsze. Tutejsi Indianie żyją tak od kilkuset lat, ale profil wiosek bardzo się już zmienił. Obecnie prawdziwi i rzekomi mieszkańcy (niektórzy już dawno mieszkają w Puno, przypływając tu w dzień dla turystów) żyją praktycznie tylko z turystyki. I ja się cieszę, że im się lepiej powodzi. Jednak wycieczkę na wyspy Uros zaliczam do najbardziej idiotycznych i absurdalnych w całej naszej podróży. Sklepy z pamiątkami, nachalne nakłanianie ludzi do wpakowania się na „oryginalną” łódkę, która za dodatkową opłatą przewiezie nas jakieś trzydzieści metrów dalej do horrendalnie drogiej restauracji (dodam, że w oryginalnej łódce jest wielka dziura, w którą sprawnie wpływa motorówka i rzeczoną oryginalną łódkę pełną skonfundowanych turystów najzwyczajniej w świecie popycha). Po drugiej stronie właściciel restauracji gorąco zaprasza do stołu i rzeczywiście wszyscy jak jeden mąż (a dokładniej jak wiele peruwiańskich mężów na wakacjach z całymi rodzinami) zasiadają do jedzenia. My próbowaliśmy uciec, zaglądaliśmy za każdy z pięciu na krzyż domów, ale wszędzie tylko woda i nawoływania do zakupów i posiłku. Myśleliśmy, że zwariujemy. Za jednym z domów spotkaliśmy parę Francuzów, którzy najwyraźniej robili dokładnie to, co my. Próbowali znaleźć jakiś sens w tej przygodzie. Oni dali się nabrać na oryginalną łódkę, powiedziano im, że ta, którą przypłynęli na pierwszą wyspę nigdzie ich dalej nie zabierze (kłamstwo). Jako jedyni biali na oryginalnej łódce załapali się również na pożegnalny taniec rzekomo lokalnych kobiet, z obrotami, machaniem na do widzenia, a nawet jakąś francuską piosenką z ich przedszkolnych czasów. Mówili, że chcieli po prostu zniknąć. Podobno trochę dalsze wyspy Taquile są dużo ciekawsze, z możliwością zostania na noc u lokalnej rodziny, obierania z nią ziemniaków i innych bardziej autentycznych rozrywek. Nas jednak gnało do Boliwii.
Pojechaliśmy więc na drugą stronę jeziora do boliwijskiej Copacabany. Multum restauracji i agencji turystycznych, spokój i nic nadzwyczajnego. Stamtąd popłynęliśmy na Isla del Sol, na której to zafundowaliśmy sobie czterogodzinny spacer. Widoki były przepiękne, ale ilość turystów nie pozwoliła nam tego w pełni docenić. Jezioro Titicaca jest magiczne, ale my jedziemy już do La Paz, podobno najbrzydszej stolicy Ameryki Południowej. To się jeszcze okaże. [-a.]