Tag Archives: Phu Quoc

Phu Quoc, czyli przeklęta wyspa

4 Lu

Phu Quoc miało być superprzyjemnym zakończeniem naszego pobytu w Wietnamie. Nagrodą po trudach (hehe, dobre sobie) zwiedzania dużych głośnych miast, ciasnych tuneli, ciemnych jaskiń, smutnych cmentarzy wojskowych. Rekompensatą za cierpliwe wdychanie smogu i pyłu, za pokorne poddawanie się ogłuszaniu klaksonami, za jedzenie z talerzy przecieranych jedynie brudną reklamówką. Wisienką na torciku. Odpoczynkiem.

Phu Quoc leży w Zatoce Tajlandzkiej, tuż przy wybrzeżu Kambodży. Jest najwiekszą wyspą Wietnamu, słynącą z dwóch tradycyjnych produktów: sosu rybnego (nuoc mam) oraz czarnego pieprzu. Ostatnio zaczęto zakładać tu także farmy pereł. Phu Quoc było kiedyś senną wyspą żyjącą swoim życiem i swoim tempem. Do czasu wojny domowej, kiedy to założono tu największy obóz jeniecki Południowego Wietnamu. Obecnie Phu Quoc to popularna atrakcja turystyczna, reklamowana jako wyspa pustych rajskich plaż i niezrównanych w smaku owoców morza. Tego nam było trzeba. Czasu na spokojne pożegnanie się z Wietnamem, na dokończenie jednych książek i zaczęcie następnych, tych o Kambodży. Taką mieliśmy wizję. My, świeża opalenizna, stosy ciekawych lektur na białym piasku, bezstresowa nauka pływania w przezroczystej turkusowej wodzie (bo ja dalej się boję), potem spokojne zwiedzanie bezdroży wyspy na motorze, a wieczorem niespieszne delektowanie się przysmakami lokalnej kuchni i oczywiście nadrabianie zaległości w pisaniu bloga. Rzeczywistość bardzo szybko zweryfikowała nasze wyobrażenia.

Południowa plaża Sao, opisywana w przewodniku jako skrawek ziemi zupełnie nieskażony cywilizacją, okazała się wybrzeżem zaśmieconym wszystkim co możliwe z trzema hotelami, w których nie dość że prawie nie było wolnych pokoi, to jeszcze te, co były zupełnie nie pasowały jakością do swej ceny. Opcje jedzeniowe ograniczały się do kilku zrobionych pod turystów restauracji z cenami, które również nas nieprzyjemnie zaskoczyły. Zostaliśmy ta jedną noc i na dobry początek pobytu na wyspie, zgubiliśmy portfel.

Na drugi dzień przenieśliśmy się na zachód wyspy, w okolice miasta Duong Dong, gdzie znaleźliśmy niedrogi i bardzo przyjemny dwupokojowy bungalow, który wydawał się być idealnym na nasz długo wyczekiwany tygodniowy odpoczynek.  Ku naszej wielkiej zgryzocie, przy rozpakowywaniu plecaków odkryliśmy, że ekran naszego laptopa pękł na pół. Dół. Maksymalny dół. Głupi wydatek, a do tego niepotrzebny kłopot, bo z Sajgonu już wyjechaliśmy, następne duże miasto to Phnom Penh, ale to najwcześniej za tydzień i i tak nie wiadomo, czy tam nam pomogą. Czyli życie to nie bajka, nawet na tropikalnej wyspie.

Żeby sobie do końca nie psuć humoru, postanowiliśmy wypożyczyć skuter i pojechać na północ wyspy, gdzie plaże są podobno najpiękniejsze, a do tego można się nimi cieszyć tylko we własnym towarzystwie. Skuszeni tą perspektywą wyruszyliśmy na podbój raju. Okolice rzeczywiście były niesamowite, duże plantacje pieprzu wyglądały naprawdę imponująco, a znaczną część wybrzeża pokrywały rozłożone na ziemi płachty z suszącymi się na słońcu srebrnymi rybkami anchois, z których poźniej powstaje podobno najlepszy na świecie sfermentowany sos rybny. Było pięknie, wręcz sielsko…  dopóki… nie pośliznęliśmy się na zakamuflowanej kupce piasko-żwiru i nie wylądowaliśmy na czerwonej ziemi, poobijani, umorusani, a co poniektórzy nawet z zupełnie rozharatanym kolanem. Do szpitala mieliśmy godzinę jazdy, a z kolana najzwyczajniej w świecie wystawało kapiące krwią mięso. Było ciężko, ale cóż. W końcu dojechaliśmy, a jakieś całkiem sympatyczne, aczkolwiek nie mówiące słowa po angielsku, wietnamskie dzieci (no, przynajmniej wyglądały na nie więcej niż 16 lat) sprawnie opatrzyły rany, a nawet zawołały prawdziwego doktora do zaszycia nieszczęsnego kolana. Cała operacja opatrywania i zakładania pięciu, jak się okazało, szwów, poszła niezwykle sprawnie, kosztowała niedrogo, a pacjent żyje i ma się dobrze. Po dotarciu do hotelu zauważyliśmy, że nie tylko kierowca był poszkodowany. Skuter nie prezentował się zbyt dobrze, no i ten wydatek również trzeba było pokryć. Hurra!

Podsumowując nasz wypoczynek na Phu Quoc, z książek udało nam się przeczytać zaledwie po jednej, opalaliśmy się niewiele, z blogiem nic nie ruszyliśmy do przodu, rybą się zatrułam, pływać nie zdążyłam się nauczyć, a dodatkowo zgubiliśmy portfel, a także, jak się okazało w ostatni dzień, mały aparat, zepsuliśmy komputer, no i  mieliśmy wypadek na motorze. Wyspa jest piękna, chociaż może nie aż tak, jak o niej piszą, a nam, zważywszy na okoliczności, wydała się przeklęta. Tak jakby duchy więzionych tu kiedyś partyzantów z Wietkongu odbijały sobie poniesione krzywdy. A kysz! [-a.]