Indii w ogóle nie było w naszych planach. Po Azji Południowo-Wschodniej zachciało nam się jednak choć na chwilę (ze względów i finansowych, i wytrzymałościowych) pojechać tam, gdzie to się wszystko zaczęło. Do źródeł tych kultur, które podziwialiśmy wcześniej gdzie indziej.
Indie. Dla kogoś, kto przyjeżdza tu po raz pierwszy, Indie wygladają jak plan filmowy. My wylądowaliśmy w Kalkucie i naszym pierwszym wrażeniem było to, że to nie może być naprawdę. Piękne kolonialne budynki (i w lepszym, i w gorszym stanie), a za rogiem piekło: cale rodziny biedaków mieszkające na ulicy pod zaimprowizowanymi daszkami razem z psami, kozami, świniami i małpami. Lśniące nowością i luksusem centra handlowe, a obok stosy śmieci na głównej ulicy, mielone dziobami wszechobecnych wielkich kruków. Piękne kościoły, zawodzące meczety, kolorowe świątynie hinduskie. Telewizja na światowym poziomie, z reklamami, teledyskami i reality shows przypominającymi te amerykańskie. Styl troszeczkę inny (stylu hinduskiego nie da się pomylić z żadnym innym), ale jakość naprawdę zaskakująca. Miliony samochodów, motorów, cyklo- i motoriksz stojących w takich korkach, jakich nie widziałam nigdzie na świecie. Nie ma żadnych zasad ruchu drogowego, po prostu każdy jedzie tak, żeby dojechać. Wietnam w porównaniu z Kalkutą to szczyt porządku na drodze. No i hałas. Wiadomo w końcu, że jak każdy jedzie, jak mu się podoba, to jedyną komunikacją między uczestnikami ruchu staje się klakson. I wierzcie mi, że komunikacja ta jest nieustanna i bardzo intensywna. Prawie jakby kierowcy opowiadali sobie cale historie. Po zabarykadowanych przeróżnymi namiotami chodnikach biegną ubrani w garnitury biznesmeni, suną niewidomi śpiewacy o powalających głosach, nieśmiało pomykają kobiety w wielokolorowych sari. W nielicznych zacienionych rogach ulicy ochoczo rozprawiają panowie w tradycyjnych białych muzułmańskich szatach i zafarbowanych na czerwono włosach i brodach (na wzór proroka Mahometa, który podobno też tak robił, co nie uchroniło go jednak od wszy (!)). Wszędzie ktoś coś gotuje. Albo momo, czyli tybetańskie pierożki z warzywami lub mięsem, albo typowe dla Bengalu zawijątka z jajkiem, ziemniakami, kurczakiem. Albo chinskie chow mein, czyli smażony makaron z dodatkami, albo dosy, typowe dla kuchni południowych Indii, cieniutkie naleśniki z nadzieniem. Na każdym rogu stoiska ze świeżymi sokami, shake’ami i lassi, czyli jogurtem z dodatkami. Mogłabym tak wymieniać do upadłego. Żebrają brudne dzieci, młode kobiety, niedomagające starowinki, kaleki. Szaleństwo i zawrót głowy.
Do Kalkuty przyjechaliśmy w historycznym momencie. Zachodni Bengal, którego Kalkuta jest stolicą, był nieprzerwanie od trzydziestu czterech lat rządzony przez partię komunistyczną. I to demokratycznie wybieraną. W tym roku ludzie po raz pierwszy zagłosowali inaczej. Szefem rządu stanowego (Chief Minister) została uwielbiana przez wszystkich działaczka opozycji, pieszczotliwie nazywana Didi. Jej osoba otaczana jest takim kultem, że aż zakrawa to na absurd. W dzień zaprzysiężenia jej rządu, mnóstwo ulic wokoło Writers’ Building, gdzie rząd ma swoją siedzibę, zostało całkowicie zablokowanych, między innymi przez fanów pani minister, którzy tak bardzo chcą okazać jej swoje poparcie i oddanie, że nie dają jej się ruszyć nawet na metr. Ciężko jej nawet wysiąść ze swojego skromnego, nietypowego dla elity rządzącej (co jest często podkreślane) samochodu. Przez pierwszy dzień pani minister była cierpliwa, ale już później krzyczała na swoich ochroniarzy, że czego ich uczą na tych kursach, skoro nawet ludzkiego łańcucha nie potrafią stworzyć. Potem krzyczała do zgromadzonych ludzi, że już ją zobaczyli, więc niech już sobie idą. Didi jest bardzo stanowcza, raczej się nie uśmiecha, ale wcale jej się nie dziwię. Oczekiwania wobec jej rządu są ogromne i trudno będzie im sprostać. Odziedziczyła stan, w którym praktycznie wszystko trzeba zreformować i wygląda na to, że zdaje sobie z tego sprawę. Według indyjskich mediów już w pierwszy dzień urzędowania (w sobotę!) od rana pracowała jak mróweczka, dając w ten sposób dobry przykład swojemu gabinetowi i społeczeństwu.
Indyjskie media to kolejny fascynujący aspekt tego kraju. Weźmy na przykład wiadomości w telewizji. Każda, nawet najmniej istotna, informacja podawana jest jako breaking news, pół ekranu miga w tym czasie w różnych kolorach, powoływani są rozliczni eksperci i w ogóle nie można się połapać o co chodzi. Mimo że program jest po angielsku, zajmuje mi chwilę, zanim orientuję się, co to za breaking news. Hindusi używają angielskiego na swój bardzo specyficzny sposób. Ich sformułowania, porównania i metafory dla ludzi z Zachodu brzmią prawie komicznie. Nagłówki i ogólny ton podawanych wiadomości bardziej przywodzą na myśl operę mydlaną niż rzeczowe przekazywanie informacji. Dramatyzm sięga niedorzecznego zenitu i czasami wydawało mi się, że prowadzący wiadomości zaraz wstaną i zaczną śpiewać i tańczyć. Jeszcze się nie doczekałam, ale nie tracę nadziei.
Sama Kalkuta, kiedyś stolica kolonialnych Indii, dziś intelektualna i kulturalna stolica kraju, pełna jest intrygujących miejsc, których zwiedzanie jest czystą przyjemnością. Nam chyba najbardziej przypadł do gustu wybudowany przy końcu XVIII w. Kościół Św. Jana. Spotkaliśmy tam Johna, bardzo rozmownego organistę, który specjalnie dla nas uruchomił oryginalne drewniane organy. Musiał się przy tym nieźle namęczyć, bo wiekowy instrument lubi niestety płatać figle i przy jego włączaniu często kopie prądem. Po dziesięciu minutach zmagań, w pustym kościele rozbrzmiała muzyka. I dźwięk tych ponad dwustuletnich organów był po prostu nie do opisania. [-a.]