Tag Archives: kolonializm

A jednak do Indii…

16 Czer

Indii w ogóle nie było w naszych planach. Po Azji Południowo-Wschodniej zachciało nam się jednak choć na chwilę (ze względów i finansowych, i wytrzymałościowych) pojechać tam, gdzie to się wszystko zaczęło. Do źródeł tych kultur, które podziwialiśmy wcześniej gdzie indziej.

Indie. Dla kogoś, kto przyjeżdza tu po raz pierwszy, Indie wygladają jak plan filmowy. My wylądowaliśmy w Kalkucie i naszym pierwszym wrażeniem było to, że to nie może być naprawdę. Piękne kolonialne budynki (i w lepszym, i w gorszym stanie), a za rogiem piekło: cale rodziny biedaków mieszkające na ulicy pod zaimprowizowanymi daszkami razem z psami, kozami, świniami i małpami. Lśniące nowością i luksusem centra handlowe, a obok stosy śmieci na głównej ulicy, mielone dziobami wszechobecnych wielkich kruków. Piękne kościoły, zawodzące meczety, kolorowe świątynie hinduskie. Telewizja na światowym poziomie, z reklamami, teledyskami i reality shows przypominającymi te amerykańskie. Styl troszeczkę inny (stylu hinduskiego nie da się pomylić z żadnym innym), ale jakość naprawdę zaskakująca. Miliony samochodów, motorów, cyklo- i motoriksz stojących w takich korkach, jakich nie widziałam nigdzie na świecie. Nie ma żadnych zasad ruchu drogowego, po prostu każdy jedzie tak, żeby dojechać. Wietnam w porównaniu z Kalkutą to szczyt porządku na drodze. No i hałas. Wiadomo w końcu, że jak każdy jedzie, jak mu się podoba, to jedyną komunikacją między uczestnikami ruchu staje się klakson. I wierzcie mi, że komunikacja ta jest nieustanna i bardzo intensywna. Prawie jakby kierowcy opowiadali sobie cale historie. Po zabarykadowanych przeróżnymi namiotami chodnikach biegną ubrani w garnitury biznesmeni, suną niewidomi śpiewacy o powalających głosach, nieśmiało pomykają kobiety w wielokolorowych sari. W nielicznych zacienionych rogach ulicy ochoczo rozprawiają panowie w tradycyjnych białych muzułmańskich szatach i zafarbowanych na czerwono włosach i brodach (na wzór proroka Mahometa, który podobno też tak robił, co nie uchroniło go jednak od wszy (!)). Wszędzie ktoś coś gotuje. Albo momo, czyli tybetańskie pierożki z warzywami lub mięsem, albo typowe dla Bengalu zawijątka z jajkiem, ziemniakami, kurczakiem. Albo chinskie chow mein, czyli smażony makaron z dodatkami, albo dosy, typowe dla kuchni południowych Indii, cieniutkie naleśniki z nadzieniem. Na każdym rogu stoiska ze świeżymi sokami, shake’ami i lassi, czyli jogurtem z dodatkami. Mogłabym tak wymieniać do upadłego. Żebrają brudne dzieci, młode kobiety, niedomagające starowinki, kaleki. Szaleństwo i zawrót głowy.

Do Kalkuty przyjechaliśmy w historycznym momencie. Zachodni Bengal, którego Kalkuta jest stolicą, był nieprzerwanie od trzydziestu czterech lat rządzony przez partię komunistyczną. I to demokratycznie wybieraną. W tym roku ludzie po raz pierwszy zagłosowali inaczej. Szefem rządu stanowego (Chief Minister) została uwielbiana przez wszystkich działaczka opozycji, pieszczotliwie nazywana Didi. Jej osoba otaczana jest takim kultem, że aż zakrawa to na absurd. W dzień zaprzysiężenia jej rządu, mnóstwo ulic wokoło Writers’ Building, gdzie rząd ma swoją siedzibę, zostało całkowicie zablokowanych, między innymi przez fanów pani minister, którzy tak bardzo chcą okazać jej swoje poparcie i oddanie, że nie dają jej się ruszyć nawet na metr. Ciężko jej nawet wysiąść ze swojego skromnego, nietypowego dla elity rządzącej (co jest często podkreślane) samochodu. Przez pierwszy dzień pani minister była cierpliwa, ale już później krzyczała na swoich ochroniarzy, że czego ich uczą na tych kursach, skoro nawet ludzkiego łańcucha nie potrafią stworzyć. Potem krzyczała do zgromadzonych ludzi, że już ją zobaczyli, więc niech już sobie idą. Didi jest bardzo stanowcza, raczej się nie uśmiecha, ale wcale jej się nie dziwię. Oczekiwania wobec jej rządu są ogromne i trudno będzie im sprostać. Odziedziczyła stan, w którym praktycznie wszystko trzeba zreformować i wygląda na to, że zdaje sobie z tego sprawę. Według indyjskich mediów już w pierwszy dzień urzędowania (w sobotę!) od rana pracowała jak mróweczka, dając w ten sposób dobry przykład swojemu gabinetowi i społeczeństwu.

Indyjskie media to kolejny fascynujący aspekt tego kraju. Weźmy na przykład wiadomości w telewizji. Każda, nawet najmniej istotna, informacja podawana jest jako breaking news, pół ekranu miga w tym czasie w różnych kolorach, powoływani są rozliczni eksperci i w ogóle nie można się połapać o co chodzi. Mimo że program jest po angielsku, zajmuje mi chwilę, zanim orientuję się, co to za breaking news. Hindusi używają angielskiego na swój bardzo specyficzny sposób. Ich sformułowania, porównania i metafory dla ludzi z Zachodu brzmią prawie komicznie. Nagłówki i ogólny ton podawanych wiadomości bardziej przywodzą na myśl operę mydlaną niż rzeczowe przekazywanie informacji. Dramatyzm sięga niedorzecznego zenitu i czasami wydawało mi się, że prowadzący wiadomości zaraz wstaną i zaczną śpiewać i tańczyć. Jeszcze się nie doczekałam, ale nie tracę nadziei.

Sama Kalkuta, kiedyś stolica kolonialnych Indii, dziś intelektualna i kulturalna stolica kraju, pełna jest intrygujących miejsc, których zwiedzanie jest czystą przyjemnością. Nam chyba najbardziej przypadł do gustu wybudowany przy końcu XVIII w. Kościół Św. Jana. Spotkaliśmy tam Johna, bardzo rozmownego organistę, który specjalnie dla nas uruchomił oryginalne drewniane organy. Musiał się przy tym nieźle namęczyć, bo wiekowy instrument lubi niestety płatać figle i przy jego włączaniu często kopie prądem. Po dziesięciu minutach zmagań, w pustym kościele rozbrzmiała muzyka. I dźwięk tych ponad dwustuletnich organów był po prostu nie do opisania. [-a.]


Rangun, Birma.

2 Maj

(Z Nong Khai popędziliśmy do Bangkoku, a stamtąd samolotem do upragnionej Birmy.)

Od 2005 roku nie jest już stolicą, bo rząd postanowił przenieść się do wybudowanego w środku nikąd nowego miasta. Rangun chyba tego nie zauważył. To miasto według legendy zbudowane wokół ośmiu włosów Buddy przeszło długą drogę od wioski powstałej wokół wzgórza, na którym wybudowano świątynię, poprzez lata brytyjskiej kolonialnej świetności, kiedy to zbudowano je praktycznie od nowa aż po tętniący życiem, kolorowy etniczny tygiel, którym jest teraz.

Rangun od pierwszego wejrzenia zrobił na nas ogromne wrażenie. Może dlatego, że jest tak inny od wszystkiego, co widzieliśmy dotychczas. Tak różny od Indochin, w których spędziliśmy ostatnie cztery miesiące. Chaotyczny, dziki, głośny. Zaskakujący. Odurzający nowymi zapachami, ogłuszający nieznanymi dźwiękami, przypominający o swej całkiem innej historii pojazdami, architekturą, wyglądem ludzi, jedzeniem, wielokulturowością, wieloetnicznością, wieloreligijnością. Wszystkim.

Architektura

Dotychczas dane nam było podziwiać jedynie francuską architekturę kolonialną, w dodatku bardzo często dobrze zachowaną. Taką, o którą np. w Wietnamie bardzo się dba, a w Kambodży przynajmniej bezboleśnie inkorporuje do aktualnego stanu rzeczy. W Rangunie nie. Pięknym angielskim budynkom pozwala się niszczeć w zapomnieniu, tak jakby wszyscy chcieli wymazać z pamięci okres brytyjskiej dominacji. Domy po prostu się walą, są albo całkowicie opuszczone, albo nielegalnie żyją w nich jacyś nie mający wyboru nieszczęśliwcy. W jednych palą się ogniska, w innych drobni przedsiębiorcy próbują kręcić swoje małe biznesy. Rudery z nie tak dawnej przeszłości.

Ulice

Pierwsze, co zauważyliśmy to brak motocykli. Nie wiedzieliśmy, o co nam chodzi, co sprawia, że ulica wydaje się taka inna, aż w końcu nas olśniło. Ulice (bardzo dziurawe zresztą) Rangunu przemierzają jedynie zastępy bardzo wiekowych samochodów, autobusów i dziwnych riksz (Motocykle są tu zakazane).  Specyfika ruchu ulicznego jest tak inna, że aż nie mogliśmy się na początku odnaleźć. Wszystko poruszało się w zupełnie nowym dla nas rytmie i już samo to było szokiem. Poza tym ruch autobusowy. Autobusów miejskich jest co niemiara, ale korzystanie z nich jest dość trudne. Większość z nich pamięta jeszcze lata czterdzieste, no niektóre może pięćdziesiąte, i ledwo trzyma się kupy. Żeby sprawę dodatkowo urozmaicić, autobusy ponumerowane są po birmańsku, więc nie ma najmniejszych szans na domyślenie się, który jest który. Poza tym wydaje się, że znajomość lokalnego języka też na niewiele się zdaje, gdyż na przystankach autobusy zatrzymują się tak prawie (czyli nie do końca), a wiszący w nie istniejących tzn. pustych drzwiach autobusu panowie z uroczym zaśpiewem bardzo donośnym głosem oznajmiają wszystkim mniej lub bardziej zainteresowanym dokąd dany pojazd się udaje. Inaczej nikt by się najwyraźniej nie zorientował. No i kwestia ilości miejsc. Pisaliśmy już o azjatyckim zjawisku nieograniczonej pojemności pojazdów, ale tu Birmańczycy poszli o krok dalej. Wiele środków transportu posiada specjalną zagrodę dachową, na której podróżują zadowoleni z przewiewu pasażerowie.

Ludzie

W Rangunie jest naprawdę dużo ludzi. Ponad 5 mln mieszkańców kłębi się na ulicach, chodnikach, rynkach, w restauracjach, sklepikach i świątyniach. Sprzedają obklejone muchami arbuzy i świeżo wyciskane soki w brudnych kubkach, wodę z topiącej się do dziwnie szarego leja bryły lodu, smażone w głębokim tłuszczu placki z kukurydzą, warzywne samosy, przeróżne domowej roboty słodkości. Różowe koszulki z frędzelkami (Hello! Waka, waka, Shakiraaaa?), kolekcje filmów Bruce’a Willis’a 6 in 1, uniwersalne piloty (podejrzewam, że do wszystkiego), wielokolorowe prezerwatywy. Nawołują do zakupów przepięknie zawodząc, z uśmiechem na ustach i sporym entuzjazmem. Ci z drugiej strony zawzięcie towary oglądają i czasem nawet kupują. Kobiety mają twarze pokryte thanaką, żółtą pastą z drzewa sandało-podobnego. Ma chronić przed słońcem i dodatkowo chłodzić. Prawie wszyscy noszą longyi, długą spódnicę noszoną na kopertę i zawiązywaną w pasie.  Mężczyźni co chwilę je odwiązują i zawiązują na nowo, poprawiając jakość węzła. Dziurawe do granic możliwości chodniki pokryte są czerwonymi plamami wygladającymi jak krew. To betel. Niby oficjalnie nie można go sprzedawać, ale co krok stoją stoiska serwujące na miejscu  zawijane w pobielone wapnem liście betelu orzechy betelu i suszony i marynowany tytoń. Takie zawiniątko wkłada się w policzek i czeka aż trochę rozmięknie, by potem oddawać się przyjemności żucia połączonego z regularnym spluwaniem czerwoną mazią. Deszcz plwocin tych nie jest w stanie zmyć, dlatego też całe ulice pokryte są brunatnymi plamami, a zdecydowana wiekszość birmańskich mężczyzn na stałe cieszy (?) się czerwonym uśmiechem. Birmańczycy, Hindusi, Nepalczycy, Chińczycy, Arabowie, potomkowie europejskich handlarzy, kombinatorów i urzędników. Kobiety w longyi, sari, czadorach. Meczety, pagody, synagogi, kościoły. Słychać modlitwy i krzyki dosłownie całego świata. Kulturowy zawrót głowy.

Shwedagon Paya

To najważniejsze miejsce kultu religijnego w całej Birmie. Według legendy Pagodę Shwedagon zbudowano w VI w. n.e. na świętym wzgórzu Singuttara. Dwóch handlarzy przywiozło 8 włosów Buddy i właśnie wokół tych relikwi zbudowano światynię. Z biegiem lat ją rozbudowywano i coraz bardziej ozdabiano i teraz jest raczej nowa niż stara. Shwedagon Pagoda jest wielka i widać ją prawie z każdego punktu w mieście. Ściągają do niej pielgrzymki z całego kraju. Ludzie modlą się i składają ofiary z jedzenia (które natychmiast zostają pochłaniane przez sprytne kruki czy wrony). Obmywają posągi symbolizujące znak ich dnia urodzenia. Wiążą kolorowe wstęgi na wielkich drzewach banyanu (własnie pod jednym z nich podobno Budda doznał oświecenia) i podpierają je bambusowymi kijami (żeby “podeprzeć” los swojej rodziny czy interesu). Podwieszonym pod sufitem ogromnym wachlarzem, za pomocą megakorby, wachlują wielki posąg Buddy (!). Biorą udział w nabożeństwach prowadzonych przez licznych mnichów.  Plotkują, wygłupiają się, w skupieniu medytują, flirtują. Dzieci biegają, dorośli się śmieją. Siedzą lub klęczą, są poważni lub bardziej towarzyscy. Każdy wybiera sobie miejsce, które jest dla niego najważniejsze. Kaplic, kapliczek, świątyń, itp. jest tu tyle, że nie ma jak tego ogarnąć. Przynajmniej my nie mogliśmy. Ale z drugiej strony, czy powinnismy próbować? Coraz bardziej mi się wydaje, że religijność azjatycka jest wartością dla Europejczyka zupełnie niepojmowalną. Można się do niej zbliżyć, próbować ją zgłębiać, ale moim zdaniem leży ona zupełnie poza naszymi uwarunkowaniami mentalnymi i kulturowymi. [-a.]